piątek, 25 maja 2018

Wszyscy moi kosmiczni Niemcy

Parę lat temu miałam taki okres, że pisałam space opery o Niemcach. Nie będę tu nawet wytykać palcem, przez kogo to się zaczęło, ale generalnie to wszystko miało swoją inspirację w pewnej serii space oper, do której teraz boję się wrócić (głównie dlatego, że mimo wszystko mam dobre wspomnienia, a są rzeczy, które by mnie obecnie trochę raziły w oczy), ale wyrwały się spod kontroli. Tym sposobem narodziły się właściwie trzy osobne, ale zupełnie podobne uniwersa, których nawet nie wymieniłam w moim spisie powszechnym, bo - co generalnie u mnie nietypowe - we wszystkich trzech przypadkach uważam, że sprawa zakończona i nie zamierzam do tego wracać. A wspominam o tym teraz, bo Anestezjolog właściwie wypączkował z tego samego miejsca, bo to jest miejsce, z którego biorę wszystkie moje space opery. Powiem więcej, wszystkich czworo głównych bohaterów tych tekstów wzorowałam na jednej i tej samej postaci, co jest tym większym trainwreckiem, że oni właściwie nie mają ze sobą dużo wspólnego. Najdalej od pierwowzoru odpełzła Olga, bo ona okazała się Obersteinem i nie ma empatii, ale to inna historia, bo w ogóle Anestezjolog to inna historia, pisałam go później i podczas NaNo.
W każdym razie jest ten zbiór opowiadań zatytułowany roboczo Opowieść o Dzikiej Świni, która jest fanfikopodobnym romansem między dwoma niemieckimi oficerami floty: Eisnerem, który jest idiotą, i Lintzem, który ma kij w tyłku. Jestem całkiem zadowolona z tego tekstu, ma 24k, składa się z dziewięciu fluffowych lub angstowych miniaturek i nie przedstawia sobą absolutnie żadnych walorów artystycznych. To znaczy tekst jest skończony i posprzątany, nie zamierzam go redagować, bo żeby zrobić z niego coś sensownego, musiałabym wyrzucić połowę tekstu i dopisać trzy razy tyle. Jak bym miała go jakoś określić, to jest to coś w rodzaju serii fanfików w stylu "twoja OTP wije razem wianki" i "h/c, osoba A ratuje życie osobie B", tylko że to nie jest fanfik. Reinkarnacją owego kosmicznego Niemca jest tutaj, co ciekawe, nie Lintz, tylko Eisner, co tylko dowodzi, jak pokrętnymi ścieżkami krąży moja inspiracja. Jak teraz o nim myślę, to Eisner jest takim Jackiem Harknessem, tylko bardziej w stylu wesołego idioty i - uwaga, spoiler - tak naprawdę nie jest idiotą, to znaczy nie jest jakiś bardzo bystry, ale też nie chce, żeby ktokolwiek sobie nim zawracał głowę, więc pozuje na takiego gryfona z żelaznym tyłkiem, że można mu nagadać wszystko, a on się nie obrazi. Miałam bardzo zawiłe przemyślenia psychologiczne, kiedy tworzyłam tę postać i nie wiem do końca, czy udało mi się to oddać, dlatego nie chcę się dzielić tym tekstem nawet jako niezobowiązującym pseudofanfikiem.
Dalej są trzy opowiadania do wspólnego uniwersum, które z kolei były bardzo sirius biznesem, planowałam nawet pierwsze wysłać na konkurs Craiisa o kosmosie, ale boru dzięki nie zdążyłam, bo to nie jest specjalnie dobry tekst. Tym razem historia jest o kosmicznym piracie nazwiskiem Reuter, który w sumie jest najbliżej swojego pierwowzoru. (Also, jak może zdążyliście zauważyć, moi kosmiczni Niemcy nie mają imion. To znaczy mają, ale i tak zwracam się do nich po nazwiskach, bo tak jest fajniej. Nie mam nic do niemieckich imion, chociaż nie lubię ich tak jak ruskich, ale nazwiska są ładniejsze. W każdym razie imienia Reutera nie zamierzałam w ogóle nawet wyjawiać przez pierwsze kilka opowiadań, a jego bff Konrad zacząłby nawet ludziom wmawiać, że Reuter ma na imię Kapitan. Ale wcale nie ma tak na imię. Ma normalne imię, ale wszyscy i tak mówią na niego Reuter. W ogóle relacja Konrad-Reuter to jedna z nielicznych dobrych rzeczy w tym tekście). W każdym razie tutaj trochę bardziej się starałam i nawet miałam plany, ale to właściwie do czasu, kiedy napisałam sławetny odcinek o przeszłości, który był trochę polem treningowym, nie wyszło tak dobrze, jak chciałam, sporo się nauczyłam, ale co najważniejsze udało mi się wyrzucić z głowy ten pomysł i szczęśliwie już więcej mnie nie męczy. Wiecie, to kolejne 30k skończonego (i niezredagowanego) tekstu, ale zabrnęłam w za dużo ślepych zaułków i redagowanie tego byłoby równoznaczne z przepisywaniem połowy rzeczy od nowa. Mam tam nawet Martwą Żonę Głównego Bohatera, jeżu. Byłam wtedy tak przesiąknięta popularnymi motywami, że pewne rzeczy powielałam w ogóle o tym nie myśląc. Idk, może kiedyś wykorzystam w jakimś settingu część bohaterów - Reuntera pewnie nie, bo mimo wszystko mam wrażenie, że trochę by się powielał z Olgą (chociaż ma zdecydowanie więcej empatii i generalnie jest miły - ale to ten sam typ stoickiej osobowości, której nie sposób ruszyć niczym), natomiast do recyklingu może pójdą Konrad, doktor Jane Wilson czy pierwsza oficer al-Farsi, bo oni mi imo całkiem wyszli, gdyby tylko było o nich coś więcej w tekstach.
Ostatnia rzecz: 32k, nieskończona, nie zbliżająca nawet w stronę skończenia. Pierwszy nieskończony tekst, który porzuciłam bez zamiaru powrotu do niego i nie leży mi on w żaden sposób na żołądku. Ten tekst jest tak przypadkowy, że nie ma nawet tytułu, tylko w folderze figuruje jako Kessler, bo tak się nazywa główny bohater. Generalnie tak wygląda pisanie u mnie na pałę i bez planu, a i tak jestem pełna podziwu, że nie odpadłam po 5k. Ach, 2015, to był dobry moment. W każdym razie historia zaczęła się od prostego coffee shop AU (tylko tutaj to był music shop), potem była wojna, spiski i inna intryga, wiecie, standardowy stuff, kiedy piszecie romans i nie umiecie opisywać faktycznego romansu. Kessler ma mnóstwo problemów życiowych, jest ofiarą losu (mimo jednocześnie bycia kozakiem) i bardzo cierpi. Szczerze mówiąc chciałabym postawić go przed Olgą i zobaczyć jak przerabia go na miazgę, bo tak jakby ona ma sto razy więcej powodu do trałmy, a jojczy jedną setną jego co on. Lubię, jak jeden z moich ulubionych bohaterów przerabia na miazgę drugiego mojego ulubionego bohatera, pod warunkiem, że ja to piszę, a nie czytam napisane przez kogoś. W każdym razie do tego tekstu już na pewno nie wrócę, natomiast rozważam połączenie tych uniwersów, bo to taka moja generic space opera, więc równie dobrze mogłabym to zrobić i nawiązać jakieś stosunki dyplomatyczne między Nową Azją a IX Rzeszą. Raczej nie w tej kontynuacji Anestezjologa, którą będę pisać, bo wtedy musiałabym moich Niemców jakoś w prowadzić w pierwszej połowie, a to za dużo zachodu, ale może kiedyś.
Gdyby na przykład zachciało mi się rozwinąć Anestezjologa w coś dłuższego to miałoby sens pokazać jakąś politykę zagraniczną między Nową Azją a IX Rzeszą, a pomiędzy tym wszystkim krążąca piracka Mewa z al-Farsi, Konradem i doktor Wilson na pokładzie. Tylko wiecie, mam już miliard wielkich projektów, których nawet nie zaczęłam pisać, nie chcę kolejnego, bo naprawdę do śmierci się z tego nie wygrzebię. To pierwsze NaNo miało być taką krótką rzeczą do odhaczenia - zaplanować, zapisać, zapomnieć - a teraz zaczyna się rozrastać na wszystkie strony bez żadnej kontroli. Ja chcę mieć ładny, poukładany ogródek, który będę stopniowo rozszerzać na otaczające nieużytki, ale jak się tylko odwrócę do czegoś innego, od razu moje grządki zarastają mi sukinsyńskim chwastem i nie mam czasu robić nic innego, bo tylko je pielę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz