piątek, 27 kwietnia 2018

Your fav is problematic

W 2016 zapoznałam się z książkami Mercedes Lackey, a konkretniej z trylogią Ostatniego Maga Heroldów i było to dla mnie wydarzenie w pewien sposób przełomowe.
Od razu powiem, że bardzo te książki lubię, stoją u mnie na półce i znajdują się bardzo wysoko na liście rzeczy, które cieszę się, że przeczytałam. Natomiast krótkie podsumowanie, jakie książki Lackey nie są: przede wszystkim nie są dobrze napisane. Powiedziałabym nawet, że są napisane wyjątkowo do dupy. Lackey warsztat ma bardzo marny, słabo opisuje, koło planowania powieści chyba nawet nie siedziała, struktura fabuły jest wyjątkowo mierna, ma tendencję do zupełnie burzących klimat zwrotów akcji i wyjątkowo jej nie idzie równoważenie zakończeń, które są w dużej mierze chaotyczne i bezsensownie przyspieszone. Generalnie nigdy nie nazwałabym jej dobrą pisarką, bo pisanie sensu stricte idzie jej marnie, robi błędy początkującego i zupełnie nie potrafi objąć szerszego obrazu akcji.
Książka pozostanie na zawsze w moim sercu i na mojej liście ulubionych, ponieważ w roku 2016 przeczytałam książki z lat 1989-1990 i to był pierwszy raz, kiedy spotkałam się z głównym bohaterem w fantastyce, który nie byłby hetero. Pierwszy raz - poza czytaniem fanfików - główny romans w książce fantasy zaciekawił mnie i śledziłam jego rozwój z uwagą. Jasne, już wcześniej zdarzało mi się trafiać na bohaterów lgbt w fantastyce - wiecie, jak na przykład w Tiganie, kiedy to Kay bardzo skrupulatnie zatroszczył się o wybicie wszystkich swoich gejów, albo u Sapkowskiego z jego wyjątkowo seksistowskimi i fanserwisowymi wątkami lesbijskimi. W LHM jest postać geja, który... ma istotny wpływ na fabułę? definiują go inne cechy poza jego orientacją? jego wątek nie sprowadza się do cierpień z powodu niezrozumienia przez społeczeństwo? Fakt, warsztatowo Lackey może nie wyrabiać, ale zawsze będzie dla mnie przykładem, jak pisać bohaterów innej orientacji - tzn wiecie, stwórzcie bohatera, który jest jakiś, a dopiero potem zastanawiajcie się, z kim sypia.
Poza tym może tego nie widać na pierwszy rzut oka - again, Lackey ma słaby warsztat - ale autorka naprawdę wie co robi, jeśli chodzi o tworzenie bohaterów. Wiem, że dużo osób Vanyela nie lubi i nazywa go merysójką... którą borem a prawdą jest, ale tbh mnie zawsze podobali się bohaterowie, który teoretycznie mogliby zrobić wszystko albo bardzo wiele, ale główne przeszkody na ich drodze znajdują się w ich głowach. Sama mam tendencję, żeby tworzyć takich bohaterów z pełną świadomością, że część czytelników uzna ich za jojczące mameje, ale dla mnie zmagania psychiczne, poddawanie się depresji i walka z apatią to jedne z najciekawszych rzeczy do pisania i czytania. Dlatego też tak bardzo lubię Vanyela - połowa moich bohaterów to bardzo podobny typ, absurdalnie dopakowane merysójki, które nie wiedzą, co zrobić ze swoją mocą, a wręcz traktują ją jako przeszkodę. Poza tym Van ma wyjątkowy ciąg do niezdrowego heroizmu i samoumartwienia, co zawsze mnie bardzo fascynowało.
Dalej, w uniwersum Lackey jest taka rzecz, która generalnie niezbyt mi się podoba, mianowicie niektórzy ludzie są związani więzami życia i mechanizm jest czymś w rodzaju Soulmate AU czy wpojenia, czyli zadziałała magia i już jesteś truloffem do końca życia. Generalnie tępię takie rzeczy, ale tutaj to ma swój sens. Przede wszystkim - autorka zdaje sobie sprawę, jak toksyczne to może być narzędzie. Fakt, nie powiedziała tego nigdy wprost, ale w kilku miejscach daje znać, że relację Vanyela i Tylendela w założeniu pisała jako coś toksycznego, co zryje Vanowi psychikę na wielu płaszczyznach. Tzn ja od początku tak to odbierałam i to miało swoje potwierdzenie w fabule, ale dobrze wiedzieć, że autorka jest świadoma tego, co pisze. Dalej, Van/Stef to jeden z moich ulubionych OTP i widać, że autorka znowu ogarnęła kuwetę. Ok, jest znowu truloff z nieba, ale z drugiej strony okazuje się, że sam truloff nie wystarcza i jeśli jeden z bohaterów ma kompletnie zaoraną psychikę, to ta relacja nie będzie działała samą siłą miłości.
Generalnie mam dużo głębokich i bardzo emocjonalnych przemyśleń na temat tej trylogii, tylko cholera, materiał źródłowy jest tak marny i słabo napisany, że rzeczywiście trzeba się wczytać, żeby pewne rzeczy dostrzec. Nie dziwię się specjalnie ludziom, którzy się jednak do tego nie dokopali, chociaż czasem tylko mi smutno, kiedy jadą po tych książkach za rzeczy, które akurat robią one dobrze.
Lackey uświadomiła mi, że jest pewien sposób, w jaki można pisać książki. Generalnie opowiadam się, że bardzo nie lubię romansów - i to jest z grubsza prawda, jeśli chodzi o książki, szczególnie fantasy, w których od standardowego hetersowego romansu zazwyczaj aż mnie skręca. Natomiast przeczytałam tony fanfików szipiących moich ulubionych bohaterów i w 99% były to slashe (w pozostałym 1% femslashe, bo niestety o dobre bohaterki ciężko), a więc istnieją romanse, które lubię czytać. Tylko nikt ich nie pisze, a raczej - nie wydaje. Oczywiście LHM nie jest tak pro-LGBT jak bym chciała i mnóstwo rzeczy robi nie tak (na przykład reprezentacja osób bi jest w tej trylogii dość fatalna), ale to i tak więcej, niż zazwyczaj dostaję.
Oczywiście gdzie byśmy byli, gdyby nie było fanfików. Chcę w tej chwili polecić dwie moje ulubione autorki z tego fandomu, thype i macabre_monkey, ta pierwsza jest autorką mojego ulubionego Snowblind AU, które jest alternatywnym zakończeniem trylogii, tylko miliard razy lepszym, mającym sens i bardzo dobrze opisanym. (Nad zakończeniem LHM wciąż nie przeszłam do porządku dziennego i nadal wspominam złe rzeczy, które mi zrobiło z głową). Te autorki biorą to, co rzeczywiście jest dobre, a potem przerabiają to wszystko po swojemu, tak żeby to było dobrze napisane i trzymało się kupy. Fanfiki to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mi się przydarzyły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz